Wspólnota jest potrzebna na wszystkich etapach rozwoju. Małe dziecko nie potrafi żyć bez niej. Młody człowiek wzrasta i dojrzewa w rodzinie, w grupie rówieśników, która zaspokaja wiele jego potrzeb materialnych, psychicznych i duchowych. Również człowiek dojrzały i stary potrzebuje wspólnoty, by kochać i świadomie głęboko przeżywać swoje życie. Zdolność do utrzymywania właściwych relacji jest bazą zdrowego i spełnionego życia na wszystkich jego płaszczyznach (D. Neuenstein).
W dzisiejszych czasach obserwujemy niezdrowe dążenie do autonomii, niezależności, rywalizacji, indywidualizmu, koncentracji na sobie i lęku, by inni nie naruszali przestrzeni życiowej i osobistych praw. Zachowujemy się niejednokrotnie jak anonimowi mieszkańcy wielkich aglomeracji miejskich. Żyjemy w świecie zastraszonym przez świat przestępczy. I dlatego wymyślamy różne sposoby zabezpieczenia naszych mieszkań; skomplikowane alarmy, fotokomórki. Gdy pojawi się nieproszony gość, rozmawiamy z nim w bezpiecznej odległości. Dzieli nas próg i łańcuszek zabezpieczający drzwi. Próg i łańcuszek dzielą nas również od najbliższych. Między ludźmi brakuje bliskości, komunikacji, głębi. Więzi zastępowane są przez stereotypy, banały, slogany, lęki. Brak albo nieumiejętność relacji jest prawdziwą chorobą współczesnych czasów.
Florencio Segura SJ napisał o wspólnocie zakonnej: Nie żyjemy we wspólnocie, ani dla wspólnoty, lecz ze wspólnotą. To stwierdzenie można odnieść do każdego typu wspólnoty: małżeńskiej, rodzinnej, przyjaciół… Nie żyjemy we wspólnocie, to znaczy, że wspólnota nie jest tylko uregulowaną przestrzenią naszego życia, miejscem wypoczynku albo miejscem, które ułatwia wypełnianie określonych zadań i obowiązków. Nie żyjemy też dla wspólnoty. Nie jest ona celem samym w sobie. Nie jesteśmy zobowiązani, aby jej się podporządkowywać. Żyjemy natomiast ze wspólnotą, która pomaga nam rozwijać się, dojrzewać, realizować siebie i swoją życiową misję.
Wspólnota nie ma wymiaru statycznego, przeciwnie rozwija się, wzrasta każdego dnia, podobnie, jak rozwijają się osoby, które ją tworzą. Jest to wzrastanie w przyjaźni, serdeczności, miłości. Wymaga ono z jednej strony przezwyciężania indywidualizmu i zamknięcia w sobie, a z drugiej strony bliskości, która tworzy się poprzez zdrowe więzi międzyosobowe. Aby wspólnota mogła wzrastać, relacje osób powinny być ciągle oczyszczane, uzdrawiane; powinny stawać się coraz bardziej wolne i zarazem intymne.
Nie ma wspólnot bezkonfliktowych. W każdych relacjach wcześniej czy później pojawią się kryzysy i nieporozumienia. Wspólnota pozwala je rozwiązywać i uzdrawiać. Dlatego można powiedzieć, że jest ona miejscem przebaczania i pojednania, a przez to duchowego wzrostu.
Wspólnot zwykle nie wybieramy. Wybieramy przyjaciół, ale nie rodzeństwo, towarzyszy pracy czy członków wspólnoty zakonnej. W pewnym więc sensie wspólnota jest nam zadana. Różnorodność osób, które ją tworzą stanowi o jej bogactwie duchowym. Błędem jest próba sprowadzania wszystkich do wspólnego mianownika. W prawdziwych relacjach musi być: zgoda na inność, wyrozumiałość, wzajemna akceptacja. Jeśli tego zabraknie, tolerujemy wówczas tylko osoby sympatyczne, miłe, akceptujące nas, nadające na tych samych falach, a unikamy pozostałych. Wspólnota dzieli się na elitarne podgrupy, które nie dopuszczają innych, np. ze względu na trudny charakter, brak elokwencji, nieśmiałość czy bojaźliwość. W takich grupach nie ma miejsca dla inaczej myślących czy bardziej anonimowych.
Wspólnota jest doświadczaniem różnorodności. Jest miejscem, które łączy przeciwności. Tworzą ją osoby, które różnią się charakterem, pochodzeniem, zdolnościami, poglądami, pragnieniami czy potrzebami. Takie zróżnicowane, choć jest bogactwem, może prowadzić do agresji, niezdrowego współzawodnictwa, zranień.
Św. Łukasz, charakteryzując starożytne wspólnoty chrześcijańskie, napisał: Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących (Dz 4, 32). Jedność ducha i serc pierwszej gminy polegała na zogniskowaniu wokół Jezusa Zmartwychwstałego oraz wspólnego celu: głoszenia z miłością Dobrej Nowiny. Nie oznaczała jednak jednorodności.
We współczesnym świecie istnieje tendencja do unifikacji. Unifikacja ma wiele plusów, ale posiada również minusy. Jednym z nich jest dążenie do niwelowania różnic. Stare porzekadło głosi, że rodzimy się oryginałami, a umieramy kopiami. Każda osoba rodzi się jako jedyna, niepowtarzalna, oryginalna i dopiero w ciągu rozwoju, poprzez wychowanie, przejęte wzorce, idee może zamieniać w kopie. Rodzice, odpowiedzialni albo przełożeni próbują niwelować różnice i sprowadzić wszystkich do jednego wzorca. Jest to zjawisko bardzo smutne i dodatkowo niemożliwe do zrealizowania. Wspólnota zamiast ubogacać się, dąży do dezintegracji.
Bycie sobą może stanowić ogromny trud i wyzwanie, który warto podejmować za cenę przywilejów i innych wartości we wspólnocie. Należy także reflektować, aby nie narzucać swojej woli innym, nie być dla nich bogami i nie zmieniać ich na swój obraz i podobieństwo. Jest to częsty problem przełożonych, którym wydaje się, że mają monopol na prawdę, a ich misją jest praca nad zmianą wszystkich, z wyjątkiem siebie.
Wspólnota rozwija się owocniej, gdy są w niej osoby trudniejsze. W naszej wspólnocie zakonnej w Czechowicach-Dziedzicach mieszkał 95-letni kapłan, który cierpiał na demencję, wiele rzeczy zapominał, nie radził sobie z podstawowymi funkcjami życiowymi. Czasami denerwowaliśmy się i traciliśmy cierpliwość, zwłaszcza gdy miał trudniejsze dni. Ale mieliśmy świadomość, że ta choroba była dla nas. Przez nią uczyliśmy się cierpliwości, pomocy, służby, miłosierdzia, miłości… Obecność osób starszych, a także trudnych, depresyjnych, niezgodnych jest potrzebna. Pozwala uwalniać się od egoizmu, uczy bezinteresownego dawania. Trudne osoby we wspólnocie są elementem jej wzrostu.
Istotą życia wspólnotowego i więzi powinna być ostatecznie miłość. Człowiek nie może żyć bez miłości. Człowiek pozostaje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się miłość, jeśli nie spotka się z miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją, jeśli nie znajdzie w niej żywego uczestnictwa (Jan Paweł II). Wspólnota, w której nie ma szczerości, głębokiej bliskości, autentycznej przyjaźni, miłości pozostaje w strukturach czysto formalnych. Mówienie o miłości staje się wówczas iluzją. Jeden stary zakonnik zwykł mawiać, że wolałby, aby jego współbracia bardziej kochali go ze względu na niego samego niż ze względu na Chrystusa. Miłość bez konkretów staje się kwietyzmem i utopią.
Wspólnota jest autentyczna, gdy jej członkowie nie boją się być sobą, gdy mogą być szczerzy, nie muszą nosić masek i makijaży ani obawiać się, że zostaną osądzeni, wyśmiani czy potępieni. Jej autentyzm pozwala uszanować cechy innych, także te niezrozumiałe, i pochylać się z szacunkiem nad tajemnicą każdej osoby. Przestajemy [wtedy] patrzeć na siebie, a zaczynamy patrzeć w tę samą stronę (A. de Saint-Exupery).
Miłość we wspólnocie nie oznacza oczywiście jednakowych więzi z wszystkimi. Nie jest to zresztą możliwe. Inne relacje i inna miłość łączą nas z rodzicami, rodzeństwem, przełożonymi, kolegami, przyjaciółmi. Z pewnymi osobami pozostajemy w poprawnych stosunkach, z innymi w bardziej zażyłych, a jeszcze z innymi w intymnych czy przyjacielskich. Miłość, podobnie jak tęcza, ma różne odcienie i kolory.
Gdy byłem w nowicjacie jezuickim w Starej Wsi, nasz Magister (czyli Mistrz Nowicjatu) uważał, że w zakonie nie ma miejsca na przyjaźnie, gdyż tworzą one partykularki, które rozbijają wspólnotę. Po roku nastąpiła zmiana Magistra. Wówczas usłyszeliśmy, że przyjaźnie są bardzo istotnym elementem rozwoju osobowego, wspólnotowego i zakonnego oraz świadczą o dojrzałości. Na szczęście był to dopiero początek naszego życia w zakonie i mieliśmy czas, by rozwijać dojrzałe przyjaźnie.
Zycie we wspólnocie wymaga czasu. Największą plagą w życiu wspólnym jest nadmiar pracy i chroniczny brak czasu. Nasze jezuickie wspólnoty są wspólnotami ku rozproszeniu, a więc wspólnotami otwartymi przede wszystkim na działalność apostolską; ale jest pewnym paradoksem, gdy w niektórych wspólnotach nie można zebrać się wspólnie raz w miesiącu, by podzielić się przeżyciami i problemami. Zycie we wspólnocie wymaga bycia dla innych. Tymczasem przychodzimy do wspólnoty tak zmęczeni, że nie mamy już siły, by jej poświęcić uwagę i zainteresowanie.
Podobnie jest w relacjach z osobami, którym służymy; do których jesteśmy posłani. Oczywiście, że ciągłe telefony, pytania, problemy innych mogą z czasem budzić irytację, ale konieczna jest ciągła refleksja, aby nie pomylić środków z celem. Zauważyłem u siebie pewną prawidłowość, którą potwierdzają również inni. Gdy jestem zbyt zmęczony, wówczas pierwszą odpowiedzią na jakąkolwiek prośbę, są słowa: nie mam czasu.
Czas dla innych, dla wspólnoty to minimum, fundament jakichkolwiek więzi i miłości. Nie wystarczy jednak zwykła obecność, bądź, jak mówimy w życiu zakonnym, zaliczenie rekreacji. Wspólnota potrzebuje obecności przejrzystej, autentycznej, opartej na głębokich relacjach międzyosobowych.
Wspólnota wymaga również dzielenia się. Wskazuje na to już samo określenie: wspólnota – coś wspólnego. Oczywiście każdy rodzaj zorganizowanego życia posiada inne elementy wspólne. Inaczej na przykład z dóbr materialnych korzysta wspólnota małżeńska, rodzinna, inaczej zakonna, a jeszcze inaczej wspólnota przyjaciół czy współpracowników.
W tych społecznościach o wiele ważniejsze jest panowanie wartości etycznych, duchowych. Wśród nich podstawową wartością jest szacunek wobec godności każdego człowieka, niezależnie od jego pochodzenia, inteligencji, osiągnięć, statusu społecznego. Przekonanie o tym, że każdy człowiek jest sławą, zaszczytem i dumą Boga (por. Jr 13, 11) jest podstawą każdej wspólnoty.
Inną wartością jest tolerancja, która daje drugiemu prawo bycia innym, bycia sobą. Akceptacja sprawia, że wzrasta zaufanie i szczerość. Relacje stają się coraz bardziej zażyłe. Rozpoczyna się dzielenie niepokojami, problemami, oczekiwaniami. Osoby powoli wyzbywają się lęku wobec innych, a szczególnie lęku przed osądzaniem. Zmienia się także ocena innych, którą tworzymy w oparciu o zewnętrzne obserwacje. Potrafimy rozmawiać o tym, co drażni, niepokoi. Zamiast nieporozumień i domysłów (często fałszywych) osiąga się pewien stopień obiektywizmu w interpretowaniu zachowań innych.
Tworzenie właściwych relacji wymaga dawania, uwalniania się od egoizmu, empatii. Nie jest możliwe życie we wspólnocie, gdy nie ma miłości gotowej do poświęcenia, cierpienia i obumierania sobie. Gdy brak jest pokory i wdzięczności za wszystkie małe gesty dobra, życzliwości, miłości nie powstają głębokie więzi. Tym bardziej gdy pojawia się obsesyjne i zaborcze uczucie i oczekiwanie miłości absolutnej, do jakiej nie jest zdolny drugi człowiek.
Zycie we wspólnocie wymaga również cierpliwości. Nawet w najgłębszych przyjaźniach czy w najlepszych małżeństwach, musimy pozwolić naszym towarzyszom życia iść ich własnym krokiem i według łaski, jaką otrzymują od Boga. Każdy wzrasta indywidualnie, na swój sposób i w swoim czasie. Każdego Bóg prowadzi inaczej. Dlatego akceptacja doświadczenia innych, nie zniewalanie sobą i swoimi radami, wymaganiami czy wręcz narzucaniem swoich poglądów, szacunek dla ich czasu i wolności są wyrazem miłości. W przeciwnym razie, zamiast być przyczyną wzrostu, stajemy się źródłem regresu innych. Trafnie oddaje to historyjka opowiedziana przez Anthony’ego de Mello SJ: Ktoś zobaczył motyla próbującego wydostać się z kokonu. Dla tego, kto oglądał, narodziny były bolesne i powolne. Tak więc człowiek ten zaczął chuchać na stworzonko ciepłym i przyjacielskim oddechem, aby pomóc mu w narodzinach. Rzeczywiście przyspieszył ten proces i motyl się urodził, ale jego małe skrzydełka uschły. Mistrz zakończył historię konkluzją: „Jeśli chodzi o wzrost przyjaciele, to nie można przyspieszyć tego procesu. Zazwyczaj rezultatem przyspieszanego wzrostu jest jego przerwanie”.
Mówiąc o wspólnocie warto podkreślić jeszcze jeden element łączący: życie sakramentalne, szczególnie udział w Mszy świętej. Podczas niej dzielimy z innymi Ciało i Krew Chrystusa. Następnie przekształcamy własne życie w Eucharystię. Dzielimy się ze wspólnotą sobą, własnym życiem i powołaniem, przyjaźnią i miłością.
Równie ważną rolę pełni modlitwa indywidualna i wspólna. Dobrze jest, gdy mamy możliwość przynajmniej raz w ciągu dnia zebrać się, aby wspólnie powierzać potrzeby wspólnoty Ojcu. Pamiętajmy o słowach Jezusa: Jeśli dwaj z was na ziemi zgodnie o coś prosić będą, to wszystkiego użyczy im mój Ojciec, który jest w niebie. Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich (Mt 18, 19n). W życiu zakonnym wspólna modlitwa ma charakter zorganizowany, natomiast w życiu rodzinnym nie zawsze bywa doceniana. Warto jednak znaleźć wieczorem choćby kilka minut na rodzinne trwanie przed Bogiem. Takie wspólne modlitewne czuwanie nie tylko wyprasza wiele łask, ale przyczynia się do cementowania więzi małżeńskich i rodzinnych.
Na zawsze pozostanie mi w pamięci obraz z Górki w Zakopanem. Na Górce mieści się znane na całym Podhalu Duszpasterstwo Trzeźwości. Jednego dnia nasz współbrat zakonny był świadkiem wzruszającej sceny. Zobaczył starszą, prostą kobietę klęczącą na środku holu i zatopioną w modlitwie. Co Pani robi? – zapytał. I usłyszał odpowiedź: Mój mąż właśnie ślubuje abstynencję od alkoholu, obok w kaplicy, a ja modlę się za niego, aby wytrwał. Szczera głęboka i ufna modlitwa może zdziałać więcej, niż słowa.
Życie wspólne wymaga również regularnych spotkań, podczas których tworzy się odpowiedni klimat do rozeznawania. Klimat taki sprawia, że każdy w sposób wolny i szczery może mówić o swoich aspiracjach, problemach i konfliktach. Wszyscy powinni uczyć się słuchać z uwagą i życzliwością, bez zniecierpliwienia, akceptując słabość swoją i innych oraz podatność na zranienia. Razem podjęły dialog, omawiający problemy, blaski i cienie wspólnoty rodzinnej, przyjaciół, zakonnej i każdej innej może być bardzo inspirujący na przyszłość. Wspólnotę utrwalają dodatkowo rytuały. Dobrze jest np. zakończyć spotkanie agapą – radością wspólnego biesiadowania.
I jeszcze jeden element bardzo delikatnej natury. Zycie we wspólnocie wymaga nieraz ofiary krwi. Są to wprawdzie rzadkie sytuacje, ale nie można ich wykluczyć. W czasie jednych rekolekcji ignacjańskich rozmawiałem z siostrą zakonną, przełożoną wspólnoty w Indiach. Po zakończonych rekolekcjach planowała wrócić na misje. Wszyscy jej odradzali ze względu na trwające prześladowania chrześcijan. Wokół jej placówki misyjnej palono kościoły, mordowano wyznawców Chrystusa. Sama odczuwała lęk przed prześladowaniem, niewiadomą, śmiercią. Jednak z drżącym głosem mówiła: Muszę wrócić. Nie mogę zostawić moich sióstr samych. Przecież to ja jestem odpowiedzialna za tę wspólnotę. Nie mogę zachować się jak pasterz-najemnik.
Równie przejmującym i autentycznym świadectwem jest życie siostry Felicite Nyiyitegeka. Ta Rwandyjka nie skorzystała z możliwości uratowania życia w czasie walk plemiennych między Hutu a Tutsi (w latach dziewięćdziesiątych XX wieku). Miała taką możliwość, gdyż jej brat był jednym z przywódców wojskowych dokonujących czystek etnicznych. Siostra Felicite pozostała ze swoimi współsiostrami i jako ostatnia z nich poniosła śmierć. Była bardzo głęboko związana ze wspólnotą, za którą czuła się odpowiedzialna do końca. Kilka dni przed śmiercią napisała do brata wzruszający list: Drogi bracie, dziękuję Ci, że chciałeś mi pomóc, ale zamiast ratować własne życie, zostawiając czterdzieści trzy osoby mi powierzone, wybrałam śmierć wraz z nimi. Módl się za nas, abyśmy doszli do Boga i przekaż moje słowa pożegnania naszej mamie i braciom. Znajdując się u Boga, będę się modlić za Ciebie. Trzymaj się dobrze i dziękuję za myśl o mnie. Jeśli Bóg nas zbawi, jak ufamy, zobaczymy się niebawem (M. Jaworski OCD, Spojrzenie z serca Afryki).
Stanisław Biel SJ
/za deon.pl/